TILL THE LAST BREATH
Rok 2027, minęło 10 lat od kiedy wybuchła epidemia. Świat doczesny upadł, miasta ucichły, a zieleń przejęła to, co niegdyś przejmował człowiek. Wielu zginęło jeszcze pierwszego dnia. Reszta uciekała, niektórzy zostali zabici, a inni ukryli się w miejscach, których nawet mapy nie podają. Czym się stali? Niedobitkami? Ocalałymi? Potworami? Teraz są mniejszością, światem rządzi przyroda, która przez wiele lat tępienia, odbiła się swymi ostatnimi siłami, uderzyła tak mocno, jak jeszcze nigdy dotąd. Przejęła świat tak, jak niegdyś, gdy człowiek sam szukał swojego miejsca w ogromnej piramidzie, a kosmos wydawał się jedynie sklepieniem wysoko, nad głowami.
Zniszczony ekosystem spowodował raptowny wzrost mutacji. Nieznane połączyło siły. Rośliny zjednały się z tym, co człowiek pozostawił. Wykonał się scenariusz, przed którym nas ostrzegano. Gdy jednak sygnałów przybywało, ludzie nie zwracali na nie uwagi. Potem było za późno. Najgroźniejszym okazało się to, na co -wydawałoby się- genialne ludzkie umysły, nie potrafiły pomóc. Czego nie da się wyleczyć, powstrzymać czy stłamsić w okowy labolatoryjnej niewoli.
Cordyceps - (maczużnik) – rodzaj grzybów z rodziny maczużnikowatych (Cordycipitaceae)- zmutował, dostał się do jedzenia, pobliskich organizmów i przejął świat w niecały rok. Zmuszony do genetycznych zmian przystosował się, do wyższych temperatur, ubytków tlenu i chemicznych pierwiastków. Rozrost został gwałtownie przyśpieszony, nowy organizm stał się zdolny do pochłaniania coraz to nowszych ofiar, większych, silniejszych. Przyswoił wszystko czego mogliśmy się obawiać, a gdy opanował zwierzęta, nie powstrzymało go już nic, do królestwa ludzkiego. Zarażone zwierzęta roznosiły pyłki, skażały coraz to większe tereny, pola, nowe gatunki. Plony nie wykazywały szybkich zmian, zawędrowały na rynek centralny, światowy. Pewnego dnia, spożyłeś chleb, który do wieczora zamienił cię w sługę, jak dotąd "głupiego" organizmu. Użył twojego ciała, by znaleźć nowych dawców i pożreć wszystko, na co tylko natrafi. Czy wciąż byłeś sobą? Czy dusza pozostała więźniem ciała? Nie. Móżg rozdarty i w większości strawiony, zmniejszony do wielkości grejpfruta, wrócił do swoich pierwotnych potrzeb, które będąc zgodnymi z potrzebami okupanta, nie wymagały zniszczenia. Od teraz rządził tobą głód, chęć rozmnażania i zmysł przetrwania.
Ja jednak przeżyłam, walczę i pozostaję. Sama nie wiem po co. Pogodziłam się z tym, z czym przyszło się mierzyć ludzkości. Czyż nie są to konsekwencje naszych własnych akcji?
Nazywam się Juliette Ann Valentine, kiedyś coś znaczyłam, teraz jestem jedynie J.
.....................................................................................................................................................
Gdzie ja do cholery jestem?
Jedyna myśl odbijająca się echem, rozchodziła po głowie J jak ciężka migrena. Gdzie była? Gdzieś. W środku lasu, w marnym rowie wyglądającym na dawną lisią norę. Brudna od ziemi, gliny, sklejona potem i krwią, która zalała jej lewe oko i zaschła na starej rozciągniętej koszulce, o kolorze teraz już nie znanym. Wszystko co miała, było z nią, ekwipunek, broń, wciąż ubrana. Co robiła więc w lesie? Jedynym tropem zdawała się jedynie krew.
Sięgnęła obolałą dłonią głowy, uważnie sprawdzając całą jej powierzchnię. Gdy jej paznokieć wbił się w kanion wciąż gorącej krwi, burknęła z bólu. Odkryła nie tylko ranę na głowie, ale i połamanego palca, którego paznokieć wydawał się nie walczyć już więcej i zaczął odrywać się od swojego miejsca.
Spojrzała na dłoń. Aż do łokcia roznosiły się ślady ran podobnych do ostrych kolczastych szram po różach. Nie ryzykując, sprawdziła sprawność reszty ciała. Poza otarciami znalazła ogromny krwiak na biodrze i wybitą rzepkę. Nie przeraził jej jednak swój stan. Bardziej bała się tego, czego nie mogła sobie przypomnieć. Wbiła rzepkę przeklinając niebiosa, za chwiejną budowę kolan, zbadała złamany palec i owinęła go kawałkiem koszuli, która beznamiętnie i w strzępach zwisała z jej paska. Ranę na głowie wytarła i skleiła materiałem pomieszanym z żywicą. Na szczęście umiejscowienie obrażenia było na tyle dogodne, by nie przeszkadzało w związaniu włosów i nałożeniu okrycia. Jeszcze raz uważnie przejrzała swoje rzeczy. Wszystko było na miejscu, dokładnie tak, jakby mogła to zostawić. Wiedziała jednak, że zgubiła swoje serce, powód który trzymał ją w granicach trzeźwości. Jej najdroższa towarzyszka, Beebee. Gdzie jest Bee? Przepiękna mieszana tygrysica albinos z centralnego zoo samego Manhattanu. Wyparła myśl, że straciła ją tak, jak straci bez niej rozum. Wstała chwiejąc się. Złapała pion oparta o drzewo. Znalazła swoje ślady, wyglądające jak ścieżka, którą zostawiłoby za sobą dziecko, gdy w entuzjastycznym, niewinnym biegu przemierzało las pełen pomarańczowych liści. Utykając, trzymając fasadę hardości, zmierzała w kierunku, z którego uciekała jak wywnioskowała. Droga w większości pusta, czasami jednak natrafiła na niewielką grupkę ciał biegaczy. Zebrała swoje noże, które w ferworze walki i paniki, pozostawiła w napastnikach.
Trop zaprowadził ją do starego garażu. Zarośnięty kwadratowy budynek wystawał zza cherlawych krzaków. Zardzewiały i porzucony. Tak samo jak ona. Wyjęła broń i zbliżyła się do budynku. Będąc niespełna 10 metrów od zachodniej ściany usłyszała przeraźliwy ryk. Serce zabiło mocniej, stanęła osłupiona. Przed nią znajdywała się decyzja. Ogromna, większa niż góry otaczające największe rzeki. Czuła jakby miało wypaść z jej klatki. Opcje były dwie. Albo znajdzie spłoszoną Bee, albo jej marną pozostałość, zmienioną w abominację nie przypominającą tego, jak stworzył ją ten świat. Czy była gotowa odebrać ciało z rąk tyrana? Nie. Czuła, że z każdym krokiem jaki wykona, nasili zbliżający się atak paniki. Zrobiła krok. Wizja zaćmiła się, jak zza mgły, ale parła przed siebie. Dotarła do okna i bezwiednie opadła na ściankę. Szybkie spojrzenie. Tylko tyle miała, zanim bestia wewnątrz ją znajdzie. Zacisnęła zęby i sprawnie zajrzała do wewnątrz. Panika nasiliła się, ale teraz rządził nią gniew. Mówi się, że prawdziwa furia sprawia, że świat staje się czerwony. Tak właśnie było. Gorąco uderzyło, zapomniała o bólu i strachu. Teraz jedyne co się liczyło to Bee. Ta uwieszona na sklepieniu piętra, nerwowo krążyła, rycząc na grupę 3 klikaczy pod nią. Plan był prosty. Wyeliminować chołotę, przytulić Bee. Sięgnęła po petardę do bocznej kieszeni, po prawej stronie uda. Jedna z pięciu, może sześciu jakie jej zostały. Uchyliła drzwi, tak by umożliwić klikaczom drogę. Podpaliła lont i rzuciła jak tylko daleko potrafiła. Wklejona w stalową ścianę budynku, wstrzymała oddech, ściskając nóż w dłoni. Petarda wystrzeliła, drzwi niemalże miały podzielić jej los. Abominacje wybiegły przepychając się. Wbiegła do garażu. Bee jak gdyby chciała krzyknąć "Jak mogłaś cholero!" jęknęła.
Nie ma czasu Bee, zabierz moje rzeczy z góry, i chodź. Migiem- wyszeptała nerwowo spoglądając w miejsce, gdzie ostatnie podrygi wydawała mała, czerwona petarda.
Bee złapała zieloną torbę wojskową i zeskoczyła po szafie, biurku i zakurzonym podnośniku.
Skrzek.
Wracają!
Złapała torbę i wypadła bocznym oknem upewniając się, że Bee podąża jej śladami. Wybiegła w las, teraz odczuwając ból kolana, który szybko znikł pod zastrzykiem adrenaliny. Czy była goniona? Nie. Nie zwróciła jednak uwagi. Musiała uciec, daleko, najlepiej najdalej od samej siebie.
Komentarze
Prześlij komentarz